Dawno dawno kiedy fitback dopiero się pojawił w formie blogowej pojawił się wpis na temat Drew Maninga. Trenera personalnego zza oceanu, który całe życie był fit ale żeby lepiej zrozumieć swoich podopiecznych postanowił przytyć by lepiej poznać życie z ich perspektywy. Przytył, potem schudł i zrobił się fit again. Mam taką teorię, że choć jego eksperyment był bardzo budujący dla setek tysięcy ludzi tak jednak MIMO wszystko miał on łatwiej powrócić do dawnej formy. Choć eksperyment mocno wpłynął na jego zachowanie, motywację (jego żona raportowała, że ma go momentami dość, że się rozleniwił, stał się ociążąły, momentami w ogóle nic mu się nie chciało a nawet tracił wiarę w caly ten projekt) to w dniu, kiedy oficjalnie zakończyl się etap „tycia” ruszył z pełną parą do odchudzania. Według mnie jego motorem napędowym było to, że doskonale pamiętał.. o co walczy..
Ja podobnego eksperymentu prowadzić nie będę… bo już go przeżyłem…
Usiądź i posłuchaj… (długa nudna historia)
Od małego byłem bardzo aktywny. Ale to tak bardzo bardzo. Enough said, że moją ulubioną bajką w dzieciństwie były wojownicze żółwie ninja a potem to już przejrzałem całą lokalną wypożyczalnię VHS pod kątem filmów ze sztukami walki (Best of the Best, Tiger Claws, Kickboxer itd. itp) no i „trenowałem” według tego co zobaczyłem. Chodziłem też na karate ale bardzo krótko. Trenowałem jednak co zobaczyłem w TV i co mi podchodziło (tj miałem warunki by to ćwiczyć). Mieszkałem w małej miejscowości więc ani internetu ani kablówki nie było. Zresztą, czasy też były nieco inne, dziś ilość inspiracji treningowej jakie daje nam YouTube nie mieści mi się w głowie momentami i wiem, że będzie to miało ogromny wpływ jeszcze na aktualne pokolenia młodzieży. Ba, jestem prawie skłonny uwierzyć, że za kilka lat każdy będzie robił pompki z nogami w powietrzu a średnia wybicia wśród młodych prężnych będzie sięgała metr 50.
Swego czasu mimo niskiego wzrostu grałem też bardzo dużo w koszykówkę. Oglądałem NBA na TVNie, czytałem NBA Magazine itd. Byłem na bieżąco z tym co się dzieje za oceanem choć nie był to jakiś mega popularny sport w Polsce. Byłem fanem Chicago Bulls, wiedziałem wszystko o trójkątnej taktyce, ekscesach Rodmana itd. Co więcej, byłem dobry na boisku. Wielu przeciwników mnie ignorowało bo to małe takie. Ale ja potrafiłem szybko biegać, wysoko skakać i celnie trafiać. Do tego stopnia, że czasem po tak zwanych SKSach (szkolne kółko sportowe) ustawialiśmy się 1na1 i kto przegrywa stawia oranżadę. Nie kupiłem jej ani razu 😉
Na któreś urodziny dostałem worek treningowy, który zawisł na drzewie przy domu. Bardzo szybko było to „za mało” i w to też drzewo wbiłem sobie deski, które następnie zgodnie z instrukcją z Kickboxera.. kopałem. A co. Jean Cloude Van-Damme może kopa nogą w drewno to czemu ja bym nie miał? Możecie się śmiać ale wtedy naprawdę mocno przesiąknąłem tym co widziałem. Czasem oglądałem film na stop klatkę. Jako, że odtwarzacz video nie miało opcji slowmotion to siedziałem pod samym telewizorem i klikałem „still” co sekundkę, żeby przyglądać się klatka po klatce jak np Van Damme robi sprężynkę albo salto. Sprężynki nauczyłem się sam bardzo szybko, salta nie próbowałem..bo w nie nie wierzyłem. Dorośli mówili, że to fikcja, że to komputerowo zrobione itd. więc nawet nie rozpatrywałem tego jak to zrobić. Kiedy pewnego dnia będąc na wakacjach w Australii zobaczyłem w internecie jakichś bboyów z francji – Wanted Crew!! – (tancerzy breakdance), którzy wywijali salta, śruby itd to nie mogłem uwierzyć, że ja tego nie próbowałem wcześniej… pech jednak chciał, że na tych to właśnie wakacjach (wakacje przed pójściem do liceum) złamałem nogę. Też się specjalnie nie będę w to zagłębiał bo to co się stało i jak to się stało i jak sobie z tym poradziłem to jest temat na osobny wpis. Dzisiaj potraktuje to jako wstęp do dalszej części wpisu.
No więc złamałem nogę i od tego momentu mój rozwój fizyczny… tylko rósł. Serio. To był czas, kiedy byłem mocno nakręcony światem i ideologią Parkour. Ideologią, która mówiła „pracuj nad sobą – fizycznie i mentalnie – żeby być jak najbardziej użyteczny, żeby wszystko to co masz, swoje ciało i umysł, było dla Ciebie w 100% dostępne do wykorzystania”. Ja więc idąc tym tropem poszedłem nieco dalej niż samo „skakanie” i jak zacząłem uczyć się chodzić w trakcie rehabilitacji tak skończyłem zaraz po niej robiąc swoje pierwsze salto. Z moim przyjacielem z klasy założyliśmy coś, co się nazywało P3-team i w ramach tego trenowaliśmy razem, nagrywaliśmy filmy i wspólnie nakręcaliśmy się na nowe rzeczy. Generalnie bardzo mocno myśleliśmy wtedy pod kątem filmików, co by tu fajnego nagrać, zrobić zobaczyć, przeskoczyć itd. Nadal byliśmy nieco ograniczeni w swoich wizjach bo mieliśmy jedynie internet i nikogo, kto potrafiłby coś więcej niż ewentualne salto do przodu…
Stąd też nasze próby opierały się do tego co znaleźliśmy w internecie. Ja wtedy bardzo mocno działałem na forach parkourowych zarówno w Polsce jak i za granicą. Był to okres, kiedy Parkour przeżywał boom, pojawiały się filmy typu Jump London, Jump Great Britain, Yamakasi itd. i nasi zagraniczni znajomi zaczęli iść coraz dalej (bah, wszyscy, którzy mieszkali w dużych miastach szli dalej bo mieli warunki, sale do treningu akrobatyki, starszych kolegów z AWFu itd.) a my mogliśmy przez internet podglądać ich poczynania zastanawiając się JAK to wszystko zrobić. Nie było łatwo. Ja do liceum poszedłem wiedząc już jak zrobić fiflaka, czyli tak zwanego back hand springa. Czyli nic innego jak przerzut w tył na ręce. Jak się tego nauczyłem?
W szkole gimnazjalnej mieliśmy 25 minutową przerwę po 4 lekcji. W jeden z ostatnich dni szkoły udało mi się przejść przez okno na salę gimnastyczną gdzie wcześniej w trakcie lekcji ustawiłem sobie stertę materacy. To była sytuacja „teraz albo nigdy”. Wbiłem się więc jak tylko rozpoczęła się przerwa a potem przez 25 minut rzucałem się w tył. Na głowę na początku a potem coraz bardziej na ręce (uderzając kolanami o materac) aż do momentu lądowania najpierw na rękach a potem na nogach. Tak w 25 minut nauczyłem się fiflaka.
Po co o tym mówię? Bo chcę Wam pokazać ile było we mnie chęci i pasji do tego ruchu. Zresztą, tutaj jeden z filmików, na których widać na jakie poświęcenie byłem gotów żeby nauczyć się czegoś nowego :)) W czasie liceum filmów powstałe całe mnóstwo. To był naprawdę dobry czas. Tu jeden z moich ulubionych:
Na studiach jednak choć spędzałem więcej czasu w Warszawie to możliwości na trening nie przybyło. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. Z jednej strony widziałem coraz więcej możliwości (poznałem dużo fajnych pozytywnych ludzi, którzy trenowali równie długo ale byli o wieki przed nami) ale i miałem coraz mniej czasu.. Moja uczelnia bardzo szybko nauczyła mnie, że w życiu trzeba zarabiać i pokazała mi kierunek w jakim powinienem iść. Jako, że kierunkiem tym był internet a ja już od kilku lat aktywnie udzielałem się na forach wyrok przyjąłem z otwartymi rękoma. Będę pracował w sieci. W tamtym okresie też bardzo mocno siedziałem w temacie bezpieczeństwa teleinformatycznego więc wszystko mi się fajnie wiązało (wszyscy wiedzą, że najsłabszym ogniwem jest zawsze czynnik ludzki).
Moja pierwsza praca jednak nie opierała się zupełnie na informatyce. Dostałem się bowiem do dzialu marketingu. Ku memu totalnemu zaskoczeniu. Okazało się bowiem, że spełniam wszystkie wymagania na Specjalistę ds Marketingu. Czyli ogarniam Photoshopa, kręci mnie kreacja, mam w sobie dużo kreatywności i bam, pierwsza praca jest. Zważywszy, że studiowałem wtedy dziennie i podjąłem pracę na 3/4 etatu… a w międzyczasie JUŻ pracowałem w serwisie GoldenLine.pl .. było dość mało czasu. No ale jakoś to zgrywałem. To był już ten moment, w którym urwało mi od snu i powoli jechałem na pasji i motywacji. To było moje paliwo. Ciągła obsesyjna chęć rozwoju, nauki i pracy. Efektów.
Ze względów na pracę studia oczywiście nieco ucierpiały i po okresie próbnym z własnej woli nie przedłużyłem umowy choć czasem się zastanawiam, gdzie bym teraz był gdybym przyjął ofertę na przedłużenie. Szefa miałem naprawdę godnego polecenia i bardzo dużo mnie nauczył. Niemniej trzeba było nadrobić zaległości na uczelni i przez chwilę sądziłem, ze to ma sens 🙂 Bardzo szybko jednak poszedłem na kolejną rozmowę o pracę i dostałem się do wymarzonego działu czyli działu, w którym współpracowałem bezpośrednio z ludźmi zwanymi „Ethical hackers”. Nie chcę się zagłębiać w ich pracę ani co tam robiłem. Był to po prostu moment, w którym poczułem, że to jest to miejsce, w którym się rozwinę zawodowo i zostanę specjalistą ds bezpieczeństwa.
To co Was interesuje zapewne, to to, że to była korporacja. Wiecie co to znaczy, prawda? Codzienne obfite obiadki.
Co Was również zainteresuje, że w tym czasie NADAL pracowałem w GoldenLine i to coraz poważniej. Nie jestem pewien, ale studiów już chyba wtedy nie ciągnąłem.
Sytuacja więc wyglądała tak, że rano wstawałem, sprawdzałem maila goldenowego, skrzynkę wiadomości a potem długa na autobus do Wiśniowego Business Parku i do korpo. Tam sobie pracowałem, zjadałem obiad a potem wracałem do domu gdzie musiałem zjeść drugi obiad bo pora na drugą pracę. Problem w tym, że pracy było tak dużo, że czasu gotować nie było. Ciach telefon, KFC poproszę duży kubełek, za ile będziecie? 40 minut? super, zdążę po picie. No i wychodzę, biegiem do lokalnego monopola na Nowowiejskiej, tam zgrzewkę 2 litrowych butelek coli, na dwa dni starczy. Wracam do mieszkania, przychodzi kubełek, siadam do pracy.
To co widzicie na górnym obrazku to mój prowiant na sobotę. Tylko dla mnie. I teraz uwaga, o ile korpo faktycznie mnie roztyło to dawało mi jedną rzecz, która potem się totalnie roz****szyła .. jadłem regularnie obiad i zawsze miałem do wyboru coś konkretnego. Potem jednak zostawiłem korpo po pół roku i zająłem tylko jedną pracą.. w której z kolei miałem nienormowany czas pracy (w tym w większości zdalny). Praca po 15+ godzin na dobę, minimum snu, często zarwane noce… teraz brzmi to strasznie ale wtedy to było moje paliwo. Cieszyłem się będąc ostatnim wychodzącym. Ba, czasem nawet nie wychodziłem.
Efekt tego był taki, że się spasłem jak prosie. To był moment przejścia w tryb „jednej pracy”. Niby w teorii oznacza to więcej czasu na zdrowie ale dla mnie to oznaczał otylko tyle, że mogłem dać pracy jeszcze więcej siebie. W efekcie potem wyglądałem o tak..
W sumie.. czego się spodziewać jak czasem moje śniadania wyglądały tak (i wszystkie inne kombinacje Cola+X):
A obiady bardzo często tak:
a po 2-3 dniach z biurka sprzątałem…
I teraz najciekawsze…
To nie Cola i nie Fastfood
zrobiły ze mnie grubasa (tak 85kg przy 166 cm wzrostu to kulka jest). Ja zrobiłem. To ja zmasakrowałem swój organizm i to ja zapewniłem mu pełną dawkę wszelkich czynników, które w nadmiarze a czasem nawet nie w nadmiarze ale regularnie spożywane… dają taki a nie inny efekt. To ja sprawiłem, że ten młody jędrny młodzieniec gdzieś zaginął pod fałdą tłuszczu… w Liceum miałem 65kg wagi, robiłem wejścia siłowe (muscle upy) po kilkanaście pod rząd aż się znudziłem… ten młodzian cały czas we mnie był, tylko zjadł go ten korpo ludek, ten pracoholik, któremu praca, ambicja i chęć zarobku poprzestawiała życiowe priorytety.
I co jest istotne? To dobrze! To bardzo dobrze, ze winne nie są składniki mojej diety, że winne nie są czynniki środowiskowe. To bardzo dobrze, że największym winowajcą jestem ja sam.
Czemu?! Bo siebie mogę kontrolować. Bo jeśli chcę, jeśli dojdę do tego momentu, w którym mnie olśni, to wystarczy, że zacznę kontrolować właśnie siebie, swoje nawyki, zachowania, jadłospis, godziny snu i czas spędzony na ruchu. To bardzo dobrze, że to JA SAM jestem sobie winny. Bo gdyby winne było coś „większego” to miałbym przechlapane. Gdyby mojej otyłości winna była choroba, to byłoby słabiej. Gdyby mojemu osłabieniu winne było powietrze, to byłoby słabiej. Gdyby moim problemom zdrowotnym winne było to, że ktoś we mnie wciska na siłę… to byłoby mega słabo.
Ale tak nie jest.
To ja sam decyduję co dziś zjem.
To ja sam decyduję, o której położę się spać.
To ja sam decyduję, co włożę do koszyka w sklepi (no ok, ja i marketing :P)
I ostatecznie, to ja sam decyduję, jaki będzie mój następny krok. W jakim będzie kierunku i czy będzie on dla mnie dobry.
Dlatego, żeby sobie pomóc nie potrzebuję niczego więcej jak samokontroli.
Motywacja? Wystarczy sobie przypomnieć tego młodzieniaszka (patrz niżej), który potrafił wejść na dach kilku piętrowego budynku po piorunochronie tak, że ten nawet nie drgnął. Przypomnij sobie te lata, kiedy nic nie bolało jak sie schylałeś, kiedy nie przejmowałaś się, że masz krótką spódniczkę i widać Twoje nogi, kiedy wyjście na plażę kojarzyło się z radością, sielanką i wylegiwaniem…
Fajne wspomnienia nie? Czemu więc ich nie przywrócić? Czemu więc nie wziąć tego co było kiedyś i sprawić by znów było naszą codziennością? Z każdym dniem jest oczywiście coraz trudniej. To co jednak musisz rozumieć to to, że słowo „trudniej” oznacza „tak, jest to wykonalne” z małym dopiskiem „ale nie będzie łatwo”. Dopisek jednak nie powinien Cię interesować bo jako osoba dorosła wiesz już, że nic co w życiu dobre, nie przychodzi łatwo.
Nic jednak nie działa tak motywująco jak wiara w to, że można, że nasz cel jest w zasięgu, że możemy być tym kim chcemy. Taka wiara jest jak czek bankowy, który czeka na zrealizowanie. Wiesz już, że możesz mieć tę sprawność, figurę, bica, kratę na brzuchu czy zgrabne nogi. Ty już to wszystko wiesz. Teraz tylko musisz zrealizować ten czek poprzez swoje działania.
Zatem do dzieła!
4 komentarze
Super wpis!
Świetny powrót, dobrze że zobaczyłeś w pewnym momencie że coś jest nie tak i potem miałeś ogromne pokłady motywacji żeby wrócić do super formy!
Trochę sobie przeczysz w tekście, gdy piszesz że wszystko zależy tylko od siebie samego. Chwilę wcześniej przyznajesz, że motywacja to jedno, ale np. problemem mogą być też rzeczy takie jak utrzymanie diety, możliwość zaopatrzenia się w odpowiednie produkty w biurze, brak pozytywnego przykładu czy kogoś kto by z tej kaloryczno-cukrowego marazmu wyciągnął. Oczywiście nikt Cię tym nie napychał, po prostu przystałeś na warunki jakie oferowało otoczenie.
Oby paliwa wystarczyło jak najdłużej!
Otoczenie oferowało znacznie więcej. Ja sobie wybralem takie warunki na jakie przystałem. Także nie przeczę sobie bo to zależało ode mnie bo owszem może być problemem dobre zaopatrzenie w biurze ale rozwiązaniem jest przynieść jedzenie ze sobą. Kwestia odpowiedniej ilości chęci i motywacji i można stworzyć sobie własne wygodne środowisko.
Like!! I blog frequently and I really thank you for your content. The article has truly peaked my interest.