Tego się nie spodziewałem. Naprawdę. Pierwszego bloga miałem już 10 lat temu, w wordpress.com regularnie odwiedzałem pierwsze miejsca „najpopularniejsze w Polsce” i fajnie to się kręciło. Potem przeniosłem się na własną domenę a potem rzuciłem studia, które jakby nie było dawały dużo motywacji do blogowania (pisałem m.in. o tym jak zaliczyć egzamin z sieci a chwilę potem o tym o rozwoju osobistym czy testach psychologicznych).
Po studiach więc skupiony na pracy bloga porzuciłem ale gdzieś we mnie cały czas istniała potrzeba pisania. Wyładowywałem ją jednak pracując w najlepszej wtedy wg mnie społeczności internetowej w Polsce jaką był GoldenLine.pl . Najlepszej, bo nie anonimowej i opierającej się też w dużej mierze na wzajemnym wsparciu i rozwoju. Tam wylewałem tysiące znaków/słow dziennie i w zasadzie nie będzie kłamstwem jeśli powiem, że żyłem tym, to było moim powietrzem, wodą i w sumie krwią. Czasem straconą 😛
Gdzieś po drodze budziła się we mnie jednak nadal potrzeba dzielenia się wieloma myślami poza forami goldena, gdzieś u siebie najlepiej. Po rozstaniu z tym serwisem potrzeba narastała, a że praca i życie Goldenem spowodowało u mnie mocny przyrost wagi i zasiedzenie totalne (i zapuszczenie) to pojawił się dodatkowy motyw, o który mógłbym pisać.
No i zacząłem. Bardzo teraz upraszczam i pomijam wiele wątków ale chcę Ci streścić pewną kolej rzeczy.
Po tym jak pojawił się Fitback na fejsie (2010 rok) i pokazałem Wam swoje wymarzone wtedy najki, a potem kupione przeze mnie najki, a potem moje miejsce biegu, a potem moje jedzenie, mnie jedzącego, znowu moje jedzenie, moją wagę, moje excele z wynikami zobaczyłem, że pokazujecie mi jak to wygląda u Was a przez cały czas pisania o sobie czułem, że chcę czegoś więcej. Potrzebuję czegoś więcej. Praca w Goldenie pozwalała mi nie tylko wyrzucać z siebie słowa ale i spełniać się w czymś co jak się okazało jest we mnie głęboko zakorzenione. Pomaganiu innym. Podnoszeniu ich, dodawanie wiatru w skrzydła i ogólnie poprawianiu ich jakości życia. Nawet jeśli nie bezpośrednio to w jakiś tam pokrętny sposób lubiłem czuć, że to co robię daje innym uśmiech i więcej powodów do radości i satysfakcji. Bardzo szybko więc Fitback zrozumiał, że powstał nie tylko dla mnie, ale i dla innych. Bo tego chciałem, bo tego potrzebowałem.
I zacząłem. Zaczynałem się wczytywać w to co robią inni, w ich wątpliwości, w Wasze….w TWOJE… wątpliwości, zwątpienia, przemyślenia, radości, zaskoczenia, problemy. Szukałem odpowiedzi na pytania wcześniej nie słyszane, a tam gdzie mogłem dawałem je od razu lub starałem się nakierować.
Bardzo często musiałem się zmierzyć z wyzwaniem, które polega na tym, że najprostsza prawda jest często najbardziej pomocna, ale i najtrudniej w nią uwierzyć, bo jest zbyt prosta. Nie można jej więc przekazać wprost, tylko trzeba kogoś nakierować na nią tak, żeby sam ją wydedukował.
To tylko jedno z wielu wyzwań. Pojawiało się wiele pytań wykraczających poza moją sferę wiedzy i musiałem dużo nadrabiać. Czytać. W najgorętszym okresie zawodowym zrobiłem 2 tygodniowy intensywny kurs instruktora fitness. Siedziałem od 8 rano do chyba 16-17 w mini salce fitness i napierałem step touch, step touch, v step, i marsz! i tak dzień w dzień. Po czym wracałem do domu i siadałem do dwóch prac. Spałem 3-4 godziny i znowu na kurs. Nie, nie potrzebowałem go do pracy, powiedziałbym, że nawet zrobiłem sobie zaległości. Finansowo na szczęście nie ucierpiałem ale to tylko dlatego, że udział w kursie zapewnił mi Reebok.
Aczkolwiek koszty są. Cały czas. To pojechać gdzieś sprawdzić nowy sprzęt, to się pojawić na imprezie z premierą innego sprzętu albo na konferencję skoczyć zobaczyć kogoś znanego, zrobić sobie fotkę (tak, to jest potrzebne blogowi, dzięki takim małym rzeczom on rośnie). To wszystko kosztuje. Benzyna, jedzenie, sprzęt, książki, materiały i najważniejsze – czas.
Nie jestem nierobem. Mój czas zawodowy jest stosunkowo drogi. Czas zresztą nas wszystkich jest bezcenny. Mam klientów, współtworzę już 11 osobową firmę. Mam jeszcze inne obowiązki, które przyspieszają obroty wskazówki w zegarku.. Mimo to staram się każdego dnia poświęcić ten czas również Wam. Czas.. no czas i pieniądze, bo czasem muszę jeszcze dopłacić, żeby to co napiszę w ogóle się gdzieś/komuś pojawiło.
Mam kilka takich wpisów, po których miałem ochotę schować się pod koc i tam zostać bo wredne algorytmy fejsa nie pozwoliły mu nigdzie dotrzeć, a w portfelu nie było, żeby go wypromować. Ostatni wpis – ten o Skutkach Ubocznych Życia – też mnie kosztował ok 100 złotych, bo musiałem go podpromować… a było takich wpisów znacznie więcej. Nie przyznaję się tylko do tego przed samym sobą, bo nie chcę powiedzieć sobie na głos, że wydaję X zł rocznie na promocje wpisów podczas gdy często gęsto tych X złotych (a czasem nawet połowę tego) brakuje na jakieś podstawowe tematy życiowe.
Po prostu nie chcę. Bo działając racjonalnie musiałbym podjąć decyzję o zaprzestaniu pisania. A ja tego potrzebuję. I wierzę, że Wy też. Raz na jakiś czas dostaję fajne przyjemne wiadomości (choć kiedyś bywało częściej.. ale winę zwalam na fejsa) o tym, że wpis pomógł, że ktoś zamierza nad czymś popracować i sobie teraz dzięki wpisowi poukłada itd. Reasumując – Fitback musi istnieć.
Wierzę też, że na pewnym etapie robiąc dobrego bloga mogę mu zapewnić stałe „samofinansowanie”. Ale to jeszcze przede mną.
I teraz do meritum wpisu. Po co taki długi wstęp? Co to za cudowny dar losu spadł? Już Ci mówię.
Chciałbym, żebyś drogi czytelniku zrozumiał, ze #darylosu NIE ISTNIEJĄ. Na wszystko trzeba sobie zapracować albo pracą zasłużyć. Nikt nie wpadnie do obiboka i nie powie „ej! masz tu ode mnie komplet biegowy wart ponad tysiąc złotych, bo tak”. Nikt nie wpadnie do innego nieznanego nikomu lenia i nie powie „ej! widzę, że lubisz gry, masz tu pięć najnowszych gier, enjoy”.
Nikt. My na Fitbacku to doskonale wiemy, że jak coś ma wartość to trzeba o to powalczyć.
Tag #darylosu był używany kiedyś w ramach szydery, kiedy ktoś zupełnie nieznany dostawał coś za darmo, choć wg „publiki” na to nie zasługiwał. Z jakiegoś durnego niezrozumiałego mi powodu ten hashtag przyjął się jednak nawet przez blogerów, którzy dalej go używają wprowadzając często gęsto błędną atmosferę, że to czym się chwalą przyszło „ot tak”. A ja od zawsze byłem jednak za tym, żeby się nie ukrywać z tym co się robi i być szczerym i transparentnym i dbać jednak o to, żeby wszyscy wiedzieli co i jak działa. Tylko w ten sposób zachowamy fajną atmosferę i szczerą relację.
A działa to tak, że nic nie wynika z pustki. Jeśli jakaś firma chce komuś coś dać to bierze pod uwagę bardzo wiele czynników. Zasięg, dotarcie, posłuch, markę, uznanie, wartość merytoryczną, zaangażowanie (zarówno autora jak i jego czytelników) itd. itd. Dla firmy taki prezent jest INWESTYCJĄ. A jak się możecie domyślać, skoro są tam gdzie są to wiedzą, że inwestuje się w coś, co ma dla nich wartość. Jasne, są akcje typu ktoś kogoś zna więc mu rzuci coś zupełnie nie związanego z jego tematyką itd. i potem ludzie się krzywią, że przecież jest tylko innych lepszy autorów. No ale stety-niestety na końcu tego procesu jakim jest „rozdawanie” (czy też sampling jak kto woli) znajduje się człowiek, który czasem działa w 100% profesjonalnie a czasem w 100% wedle humoru i nastroju.
Także tego. Nie, nie dostałem samochodu 🙂 wrzucałem Wam jakieś losowe ciemne fragmenty wozu, żeby zachować pozory wyjawienia jakiejś wielkiej bomby typu arvind dostał GT-ra albo Porsche go zaprosiło na tor ew. Mercedes pożyczył GLA45 AMG na fajny sportowy wyjazd i relację z niego… Nic takiego niestety nie miało miejsca… (aczkolwiek taki sporotwy trip fajnym SUVem to by było coś)
ale gdyby miało, to nie byłyby to dary losu.
to byłby efekt każdego jednego dnia, każdej jednej godziny, złotówki i potu wylanego, żeby to co robię miało dla kogoś wartość „godną” docenienia.
Dziękuje za uwagę.
P.S. Tak, też kilka razy użyłem tagu #darylosu i nie będę tego ukrywał. Po prostu mam wrażenie, że jeśli nie zmienimy postrzegania tego „stwierdzenia” i tego czego dotyczy to będzie to miało bardzo złe skutki i odbije się na wszystkich, zarówno na twórcach jak i na czytelnikach. Oraz tak, od teraz będę co jakiś czas pisał o świecie blogosfery.
11 komentarzy
Cóż, ja również piszę blog dla siebie (choć aktywując innych, bo z nikąd pojawiają się nagle podziękowania), dlatego też nie wydaje nic na promocje. Dary losu mnie omijają bo jestem mało znany i… to jest ok, bo przecież „piszę dla siebie’ i sprawia mi to radochę.
No i ostatnie słowo najważniejsze. Jest radocha jest sens. Tak trzymaj i pochwal się gdzie piszesz, zerknę chętnie, może i mnie do czegoś zainspirujesz 🙂
Dobrze mówi, wódki mu dać!
whisky! środek tygodnia mamy 😉
Ej Arvind, pamiętam Cię jeszcze z czasów jak siedziałeś na direct connect (a może to był irc?), potem miałem Cię w kontaktach na gg i bazując na opisach śledziłem czasami projekty, które w tych opisach udostępniałeś. Fajnie, że Fangol dał radę, fajnie, że spełniałeś się w GoldenLine i super, że Fitback (przynajmniej ten na facebooku) całkiem spoko się rozpędza. Ale proszę ja Ciebie, bez złośliwości i z dużą dawką dobrej woli – porzuć starania, które co jakiś czas podejmujesz a które mają na celu stworzenie jakiejś dłuższej niż 20 słów formy. Bo ten i wiele wcześniejszych wpisów naprawdę ciężko się czyta. Ten może akurat wpisuje się w ogólne pierdolollo, które panuje ostatnio na blogach, gdzie „zawodowi” blogerzy próbują wmówić czytelnikom, że tworzą coś większego. Co nie zmienia faktu, że gdybyś spiął pierwszy akapit z 3 od końca to wyszło by na to samo, a o ile szybciej i przyjemniej… Zostań przy krótkiej formie, to udaje Ci się lepiej!
Pozdrawiam
jacekEs
Napisałem Ci bardzo długi komentarz i uznałem, że możesz go nie doczytać więc zostawiam tylko takie krótkie „coś”.
Większość wpisów ma powyżej 1000 słów więc zgaduję, że ich też nie czytałeś. Także powiem tylko tyle, że jeśli faktycznie chcesz kiedyś kogoś do czegoś namówić to gorąco nie polecam używać stwierdzeń typu „porzuć nadzieje”… jakoś automagicznie usuwają całą powagę chwili 🙂
pozdrawiam
arvind
Ja mimo tego o co mnie podejrzewasz nie mam w zwyczaju stosować się do zasady „nie znam się to się wypowiem”. Gdybym nie czytał tych wpisów, to bym nie napisał, że nie są one Twoją specjalnością. Nie będę się teraz przeklikiwał przez bloga aby szukać przykładów i udowodnić swoje racje – po pierwsze nie muszę nic udowadniać samemu sobie, poza tym przecież widząc ruch w statystykach i tak wiedziałbyś co sprawdziłem, więc argument, że znałem je wcześniej byłby psu na budę.
Pisząc o krótkiej formie miałem na myśli facebooka
pisząc o długiej – szczególnie ostatnie wpisy na blogu.
Co do powagi chwili – ja nigdy nie jestem poważny, i nawet nie staram się takiego udawać; to nie kominek, tfu, tomek to, tfu chciałem powiedzieć jasonhunt.
Po prostu nadzieję można mieć zawsze i nie warto abyś ją porzucał. Ja poradziłem Ci porzucić starania, bo z tego co piszesz to starasz się aby nowe teksty były rozbudowane i ciekawe. A ja mówię – zostaw to bo nie warto i nie wychodzi. Pisz motywujące wrzutki, ludzie będą lajkować – wszyscy będą zadowoleni 🙂
Nigdzie nie pisałem, że staram się pisać nowe teksty bardziej rozbudowane. One i tak były rozbudowane od początku 🙂 Polecam jeszcze raz zweryfikować do czego się odnosisz bo może się okazać, że niepotrzebnie zużywasz literki. A ostatnie zdanie sugeruje mi, że jednak nie czytasz wszystkiego co się pojawia – czemu zaprzeczyłeś – więc nie bardzo mam już motywację do dalszej rozmowy 🙂
To może napiszę tak:
Oczywiście, masz rację. Ty masz rację ja nie mam racji. Ty wygrałeś, ja przegrałem. Tak, teksty są super a ja ich nie przeczytałem więc piszę bez sensu.
Mam nadzieję, że teraz było zgodnie z linią 🙂
WOJOWNICZKI!
MOTYWACJA!
FITBACK!
(PL)
To pa 😉
No to nie mogłeś tak zacząć? 😀 od razu lepiej.
Wszystkiego dobrego. Większość czasu pisze się dla siebie i „po nic”. Troche to jest tak jak z zarabianiem pieniędzy. Jeśli pieniądze nie są celem samym w sobie – to je zarabiasz. Jeśli dary losu nie są Twoim celem, będziesz je dostawał 🙂